piątek, 30 września 2011

2x 8b czyli... cz.II

Kiedy Michał odpoczywał w bezruchu na el Puente, ja włóczyłam się po kanionie głównym wypatrując nowego celu na najbliższe dni. Obok dwóch mocno przewieszonych i siłowych dróg w sektorze Ventanas, zainteresowała mnie linia w Gran Bovedzie, która przez większy okres w roku jest mokra- La Banda (8b).
Wiedziałam od Kajtka, że linia jest w miarę sucha, a górny odcinek w zacięciu nie taki straszny ;-) co mocno mnie zachęciło do wstawienia się.

początkowe metry "La Banda" 8b fot.M.Kwiatkowski
Po pierwszej wstawce wydawało mi się, że wszystko wiem co wiedzieć powinnam, więc śmiało wbijałam się w drogę z nadzieją, że znajdę się za moment w topie. Za cel dawałam sobie przejście wilgotnego odcinka pod okapem i nieco psychicznego daszku. Niestety droga nie chciała "puścić od tak".
Kiedy jelita Kwiata zaczęły mieć się dobrze, poszliśmy do Bovedy aby przeżyć lot życia (w moim wypadku) i uświadomić sobie jakim dobrym asekurantem się jest (w przypadku Kwiata)...

Po krótce- z nabraną liną do trzeciej wpinki, spadłam z urwaną tufą, ocierając się dosłownie o glebę.
Spadając zdążyłam zadać sobie kilka pytań i odpowiedzieć na nie szybko: "co mam robić?! Kulić nogi. I co jeszcze? Nie podpierać się rękami! Tak dziewczyno! Wszystkim tylko nie rękami, ich połamać nie możesz!"
Nogi podkuliłam, nic nie połamałam, po czym rozwiązałam się i ponownie zwiazałam, aby z mega telegrafem pójść w drogę urwać jeszcze jedną (znacznie mniejszą tufę) i spaść w stresie po cruxie , po którym pierwotnie zakładałam, że spaść nie mogę ;-D Dzień skończył się dobrze, jednak do wieczora czułam jak drżą mi nerwowo łydki.

taki ścichol urwałam ;-) fot.M.Kwiatkowski
Kolejnego dnia odważnie weszłam w La Bandę nie używając zbyt wielu kolan (przynajmniej w tych newralgicznych miejscach. Przedzierając się przez techniczne zacięcie charakteryzujące górną część drogi, zaczęłam się mocno stresować ostatnią wpinką, której wcześniej ani razu nie robiłam  :-D Wydawało mi się że jest łatwo ...bo to przecież już prawie top. 
Stojąc przy ostatnim ekspresie prowadziłam kwiecistą rozmowę na temat oceny jakości ostatnich chwytów z obserwującym mnie z dołu Anglikiem :-) Odrazu przypomniałam sobie smsa Kajtka w którym pisał, że poprowadził i że: "byle pod drzewko i wpina do zjazdu". 
Do drzewka miałam jeszcze sporo, więc mocno zaczęłąm się martwić, że po raz kolejny będzie mi dane  wspinać La Bandę, a co za tym idzie urwać kilka tuf, i przewspinać moją "ulubione" zacięcie. 
Ta myśl zmotywowała mnie na tyle, że zapięłam najmocniej jak się dało, aby móc przenieść się z sektoru Boveda do Ventanas ;-)

"La Banda" 8b fot.M.Kwiatkowski  

 W międzyczasie Michał poprowadził :
-"Jovenes Promesas" 7c+ (4p)  
-"Amistatd" 7c+ (2p) 
co oznacza, że wracamy na Piscinette!!! :-) a co jeszcze lepsze, dopiero teraz sobie uzmysłowiłam, ze crux biegnie w przewieszonym ZACIĘCIU! :-D 

2x 8b , czyli krótka przygoda z „el bicho” , „La bandą”... i felerne jelito Kwiata. cz.I

Prócz suchego newsa informującego o moich kolejnych przejściach, postanowiłam dopisać do tego krótką historię mojej krótkiej przygody z obiema drogami (może wcale nie ekstremalnie trudymi,  a jednak dla mnie wymagającymi). Dlaczego? Dlatego, że charakter obu mocno odstaje od moich wspinaczkowych upodobań…
No to zaczynam.
Kiedy Michała dopadło przeziębienie, zdecydowałam się wspinać w Ventanasach, ale przede wszystkim skoncentrować na poprowadzeniu El Bicho w Surgencji - biegnącej fantastycznie prezentującym się z gleby kilkumetrowym przewieszeniem (z akcentem zacięcia u góry),  poprzedzającą go, dwudziesto metrową (z akcentem połogim) czarną płytą.

Jedyny "mój" teren wspinaczkowy ;-) "El Bicho" fot.M.Kwiatkowski
 W trakcie prób prowadzenia mocno się zastanawiałam co pchnęło mnie do wstawienia się w (tak naprawdę) piętnasto merowe 8b? Szczególnie, że jeszcze rok temu nikt by mnie nie namówił na konfrontację z tą linią. Odpowiedzi na to pytanie nie znalazłam, ale za każdym razem kiedy nienaturalnie powykrzywiana stojąc w górnym zacięciu, nie mając siły wykrzywić się bardziej (co dało by mi możliwość przesunięcia się wyżej) stwierdzałam, że jedynie głupota pchnęła mnie do wstawienia się w nią :-D Ekspozycja, i wypychanie się z nóg w górnym odcinku drogi paraliżowała mnie na tyle, że droga nie chciała odpuścić tak szybko jak myślałam. Tylko raz udało mi się spaść po cruxie… o raz za dużo! Stojąc pod daszkiem, walcząc o to aby zreścić się w podchwytach widziałam minę wiszącego obok na Iron Man Carlosa, który ze współczuciem wykrzykiwał: „Venga Aleksandra i coś tam coś tam czego nie zrozumiałam” W sumie byłam mocno skoncentrowana na tym, aby w przejściu pod okapikiem nie popierniczyć kolejności stawiania nóg i przekładania na podchwyt, odciąg, nachwyt i podchwyt, lewej, prawej, prawej i znowu prawej (cholera już się pogubiłam!)ręki ;-D .

crux na "El Bicho" fot.M.Kwiatkowski
Na szczęście przyszło spore ochłodzenie i nie dałam się zrzucić ani w zacięciu, ani pod końcowym okapem, ani na wyjściu tuż przed wpinką do zjazdu. Choć było blisko, bo stojąc rozkroczona niczym żabisko w końcowej przetrudnej dla mnie formacji zdecydowałam się przepuścić Carlosa, zbliżającego się a muerte do tego samego topu na sąsiedniej linii (i tak mu się nie udało). 
UF… droga zrobiona, zdjęcia pstryknięte (dzięki Wolf za asekuracje) więcej nie chce widzieć lewej części Surgencji.

Po kilku dniach Kwiato poczuł się lepiej, więc postanowiliśmy wrócić do Piscinetty. Efektem tego było wieczorne pogotowie ratunkowe i kupa stresu, tak naprawdę nie mające nic wspólnego z jego przeziebieniem.
Ale od początku. Tego dnia warunki w sektorze były mocno fatalne. Duszno i wilgotno,a co za tym idzie walka w drodze była dla mnie mocno utrudniona. Po jednej próbie stwierdziłam, że to absolutnie nie ma sensu i postanowiłam spożytkować ten czas lepiej. Wybrałam się w długą wycieczkę w Reine... (8c). 
I właściwie nie wiem czy samo wspinanie, czy wydostanie się po wspinaniu na brzeg było cięższe. Zjeżdżając z drogi utkwiłam w centrum cholernego oczka wodnego i ciężko było mnie z tamtąd wydostać. Ponieważ byliśmy sami w sektorze, i nie miał kto nam pomóc, akcja  przestała być zabawna. Wisząca z dupskiem nad taflą wody w  pozycji poziomki, zastanawiałam się czy każda wstawka w Reine kończy się taką samą szopką. Słaniający się (powoli) z bólu Michał,po przyauceniu mnie na sztywno do swojego stanowiska, w którym spędził wcześniejszą godzinę, przyszedł z pomocą , a następnie sam jej potrzebował. Nie wiedząc czemu od tak nagle Kwiato został leżeć na glebie z możliwością ruchu - zero, popuchniętym jak balon podbrzuszem i brakiem werbalnego określenia co się dzieje. Po trzech godzinach powrotu drogą rzeczną transportując plecaki, Michała i ponton udało nam się dotrzeć na Kamping. Szybki kontakt z lekarzami w PL, i prawdopodobieństwo przepukliny u Michała dał mi kolejnego "kopa energetycznego".
Kierunek pogotowie, Kajtek (wspomagacz sytuacji+kierowca), i ja nerwowo pochłaniająca na tylnim siedzeniu samochodu swoją obiadową rukole.Tak oto to wszystko wyglądało. 
Sytuacja na szczęście została mocno zbagatelizowana samym faktem, że żadne z nas nie potrafiło lekarzowi wyjaśnić co jest grane :), a pielęgniarce mocno nie wychodziło używanie języka angielskiego... Kiedy doszliśmy do konsensusu, że nie jest to hirena ( a jedynie wyjscie i powrót jelita z czegoś tam do czegoś tam, przez co nastąpił przeogromny bolesny skrurcz) atmosfera nieco się rozluźniła... Michał nam prawie zemdlał na widok igły w swoim tyłku, Kajek wreszcie odwiedził ładne i czyste WC, a ja starałam się moim łamanym hiszpańskim i nierozumianym przez pomoc medyczną angielskim dowiedzieć się KIEDY możemy wracać do Piscinetty ;-)
Niestety kobita w białym wdzianku z krzyżem na piersi zabroniła mu kategorycznie chodzenia , a co dopiero wspinania przez kolejne kilka dni. Tym samym od tamtego czasu musiałam zadowolić się wspinaiem w kanionie głównym... 

ps.fot z pogotowia nie posiadam, a szkoda :-)  

cdn. 


środa, 14 września 2011

Rodellar- na ciut nieco inne kopyto.

Ten sam rejon, te same twarze, ten sam kemping, ta sama dieta, te same kamienie na których pozostawiam odcisk mokrego buta w drodze do Piscinetty.

...ten sam projekt główny i to samo pytanie "czy mu podołam?"  
Na pierwszy rzut oka wszystko na to samo kopyto co rok wcześniej (i wcześniej), a jednak tym razem na nieco inne. 
ja w basenie
Inne myślenie, inne patenty w Cossi, inna motywacja, inny... i inaczej motywujący mnie człowiek trzymający przyrząd asekuracyjny. 

;-)
Od momentu przyjazdu do Rodellaru zdążyliśmy z Michałem kilkukrotnie odwiedzić  Pisciniete.
Tym razem jakoś inaczej spojrzałam na "Cossi Fan Tutte" 8c+- linię, która mocno mnie poturbowała w minionych latach. 
Jak?  Bardziej chłodno i z większym dystansem. 
Powoli i bez stresu zaczęłam akomodować się w mocnym przewieszeniu. Dałam sobie kilka dni na przyzwyczajenie się do ekspozycji, i automatycznym przechodzeniu L1 (8a+), co by móc swobodnie poruszać się w górnym odcinku linii. Mieszając wizyty w Piscinecie ze wspinaniem w Surgenicji nabierałam więcej pewności siebie w dyndaniu głową w dół.

"Cossi Fan Tutte" L1 (8a+) fot. L.Warzecha
Po niecałym tygodniu miałam na koncie to co naważniejsze. Mianowicie powtarzalność L1, zacyk w  bulderze z L2 , co zakańcza  fazę "przyzwyczajeniową" w Cossi i "obtrzaskanie się" w moim pierwszym zacięciu za 8b (patrz fantastyczna linia w Surgencji)
Od teraz  w Piscinecie "a muerte" ... bez stresów i ciśnienia. I oby wyszło (przede wszystkim to drugie)  ;-)
 Pozdrawiam z jak narazie suchego Rodellaru.




poniedziałek, 5 września 2011

Była sobie Bielsa

…miała być na chwilę, na szybkie RP i kilka Onsigh’tów...

"Joe bar team" 7c OS 
"Arrimpicata y mozarella" 7c+ (7c+/8a w innym toposie) OS
Kwiato na 7c RP
  ...jednak jak to zwykle bywa,  po szybkim RP wychodzi się z założenia, że kolejne  zrobi się równie szybko (co nie zawsze musi być koniecznością ;-)  ) i tym samym chwilka przeradza się w nieco dłuższą chwilę, która w pewnym momencie grozi przesytem i zadaniem sobie pytania: 

"i po cholerę wkręciłam się w kolejne RP?!"
 Pomimo to przyznam, że wspinanie w rejonie bardzo dużo mi dało, przede wszystkim sprawiło, że mocno zatęskniłam za Rodellarem i oczywiście wzmocniłam się siłowo i psychicznie (to ostatnie zafundował mi „Tillit” (8b+?)  i sąsiadujący z nim „Just married” (8b) na których jak nie 7metrowy run out, tak stąpanie po niczym trzymając się niczego. Oczywiście obie POLECAM zwolennikom niełatwej cyfry, wykazującym się sporą cierpliwością, lubiącym się wspinać w niskich temperaturach (bo tylko takie sprzyją prowadzeniu obu dróg).
Czekając na dzień chwały (wpięcie się Kwiata do stanu jego „życiówki”), a co za tym idzie spakowaniu manatków i obraniu kierunku Rode, postanowiłam uzupełnić swoje braki we wspinaniu On-sightem.
Muszę przyznać, że szło mi całkiem nieźle! 


 Wykosiłam całe dolne Devotasy :-D :-D (polecam, fantastyczna zabawa!) , jak również wstawiłam się z mniej owocnym , (ale co bardzo cieszy) „blisko-owocnym” skutkiem w dwie ósemkowe linie w sektorze głównym. Spadając bardzo pechowo o cruxach z „Aurore Boreale” 8a i „Visa pour Bielsa” 8a, musiałam zadowolić się drugą i trzecią próbą.

  „Aurore Boreale” 8a RP   
Ostatnie z dni ktore spędziliśmy w Bielse były bardzo kiebskie pod względem warunków. Wysokie temperatury i niesamowita wilgotość eliminowała do sukcesywnego wspinania... a jednak :- ) Mogliśmy wkońcu zaplanować resta a natępnie przenieść się do Rode... Michaś poprowadził "Humphrey'a". W przepięknym stylu zakończył pobyt w Bielsie robiąc swój top :-)

Michał na "Humprey" 8a+ RP fot.A.Taistra
Kwiato a muerte na "blaszaku"
Tuż po owym fakcie zatańczyłam z radości pod skałami (właściwie nie wiem czy z powodu sukcesu Michała czy faktu all Day-funu w Porcie Aventura, plażowaniem z opalańskiem w Tarragonie)? Jedno czego jestem pewna - było nam to niezbędne.
Spakowani, pożegnani z ukochanym francuskim teamem BTR , Alą i Serkiem udaliśmy się na zasłużony wypoczynek: 

PORT AVENTURAaaaaaaaaaa :-) 
bull (tym razem brązowy) ;-)  fot.M.Kwiatkowski
W ten oto powyższy sposób spędziliśmy 9 z 24h, które były mało restowe, ale pełne niezapomnianych emocji. 
Kolejnego dnia potrzebowaliśmy naprawdę dobrego resta :-) 


plażowicze

 Ze słonecznej Taragony udaliśmy się w kierunku Rode. Krótki przystanek w Lleidzie co by kupić ponton i zaopatrzyć się w podsatwowe produkty przetrwania w Rode. Przystanek Decathlon o mały włos był tragiczy w skutkach. W afekcie wyskakując z samochodu, uciekając przed totaną zlewą wyrżnęłam orła przed drzwiami sportowego podpierając się z całą siłą o trzymaną w ręku puszkę tuny którą pożarłam chwilkę wcześniej. Tm samym postawiłam na nogi całą obsługę sklepu, która była gotowa wzywać karetkę. Ręka cała! Ani nie pocięta, ani nie złamana... jedyne co, to trochę bolała kiedy kończyłam L-1 Cossi ;-)