sobota, 19 listopada 2011

Andaluzja, czyli inny wymiar wspinania BIS

Pierwszy tydzień w Andaluzji był nas bardzo "tajemniczy". Do końca nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać po nowo odwiedzanych rejonach. Nasza działalność wspinaczkowa przybrała formę porównywalną do najczystszego stylu OS , gdzie nie znajdziesz na skale śladów magnezji, ani wygumowanych stopni. Nastawieni przede wszystkim na wspinanie On sightem mieliśmy tym samym jeszcze bardziej utrudnione zadanie. Dzień po dniu "odkrywaliśmy" miejsca i wspinaliśmy się w rejonach, które zapierały dech w piersiach. Przeróżne formacje, bardzo urozmaicony charakter wspinania, oszałamiająca ilość dróg i fantastyczna jakość skały sprawiły, że czułam się jak zaczarowanym ogrodzie. I choć moja przygoda ze wspinaniem ciągnie się od sporego czasu, miałam momentami wrażenie, że nie wiem nic o wspinaniu ;-) .

Magiczna Loja fot.M.Kwiatkowski
Pierwszy z sektorów (rejonu Desplominandia), który odwiedziliśmy był  mało przewieszonym  kawałkiem skały gdzie mieliśmy możliwość zweryfikowania swoich "nieco zakurzonych" umiejętności poruszania się w pionach. Po zrobieniu kilkunastu łatwiejszych dróg i przypomnieniu sobie co znaczy ból stóp zdecydowaliśmy typu przyjemności pozostawić na zimową Oliane. Tymczasem woleliśmy poszukać czegoś mniej katującego stopę ;-) Długo szukać nie musieliśmy! 
Loja. Sektor centrale fot.A.Taistra
Loja- rejon oddalony o 80km od El Chorro okazał się idealnym miejscem do sprawdzenia się w tufach.
I tak samo jak wydawało mi się, że wiem coś na temat tuf, okazało się że wiele muszę się jeszcze nauczyć.
Rozgrzewka w najpiękniej prezentujących się ściskach w sektorze centrale, na drodze wycenionej (jedynie) za 7a+/b okazała się nie lada batalią :-D . Silnie poruszająca moje ego, spowodowała że tuż zaraz postanowiłam zrewanżować się po odstawionym "cyrku" lądując na linii sąsiedniej o tym samym charakterze, trudniejszej o 0,75 stopnia. Cyrk był już nieco mniejszy, choć zbułowała mnie na tyle, że tego dnia nie było szans wyjść ponad 7c OS :-D. 
Andaluzja fot.A.Taistra
Dni restowe poświęcaliśmy na zbieranie informacji na temat wspinania w okolicy El Chorro, aby finalnie móc zdecydować co najbardziej odpowiada naszym gustom i na co się nastawić. Od zaprzyjaźnionych Hiszpanów wiedzieliśmy, że koniecznością jest wizyta w Archidonie, jak również w najbardziej spektakularnym rejonie osławionym przez "Chilam Balam" (9b). Dając sobie kilkudniowy okres zapoznawczo-rozeznawczy postanowiliśmy objeździć pobliskie rejony i wybrać miejsce zamieszkania, które wyeliminuje daleki dojazd z samego El Chorro.
Olive Branch fot.M.Kwiatkowski
objadowanie w Olive Branch.
 Dzięki podpowiedzi Andrey Cartas, Marty Ramos, Kuby Bielawskiego, sugestiom Luisa Penina i naszego andaluzyjskiego świeżo zapoznanego przewodnika- Pedro Corrales dotarliśmy w dwa przepiękne miejsa, jakich moje oczy od dawna nie widziały. Mowa o Archidonie i Villanueva del Rosario gdzie odnalazłam się jako wspinacz w 100%. Patenty dotyczące Chorro, które sprzedali nam Michał Wiśniewski i Jan Appelt mamy zamiar juz wkrótce wykorzystać ;-)

Michał na jednej z dłuższych propozycji Archidony fot.A.Taistra
"Danza agresiva" 7c OS fot.archiwum A.Taistra
Lokalny wspinacz na "Kaliste" 8c fot.A.Taistra
Z wizytą w Villanueva del Rosario fot.M.Kwiatkowski
Ogrom Villanueva... fot.M.Kwiatkowski
Przyspieszone bicie serca spowodował również wizyta w La Muela, która podobnie jak wymienione wyżej rejony ma wiele do zaoferowania.
La Muela. fot.M.Kwiatkowski
Po kilku dniach silnej eksploracji i godzinach poświęconych na dojazdy i powroty do Olive Branch, zdecydowaliśmy się na przenosiny do najlepiej usytuowanego miejsca dającego nam możliwości dotarcia w 15-20 minut do rejonów, którymi jesteśmy na chwilę obecną zainteresowani. 
nowe, tym razem bardzo spokojne lokum w Humilladero 

Ponieważ deathline zapoznawczy wciąż trwa, mamy zamiar odwiedzić Otinar, Canete, Zuheros i Grazelema i przy  ochłodzeniu- El Chorro...co by ponownie wyjść z założenia, że mało widzieliśmy w swoim życiu :-D

Anaduzja fot.M.Kwiatkowski


pozdrawiam serdecznie

piątek, 18 listopada 2011

Andaluzja , czyli inny wymiar wspinania.

Opuszczając kilka dnia temu Katalonię liczyłam jedynie na kawałek suchej skały, przyjemne, spokojne i stonowane zakończenie tripu po Hiszpanii. Nastawialiśmy się wspólnie z Michałem na wspinanie w znanym większości Polakom i nieco „oklepanym” El Chorro, z jego głównymi sektorami Makinodromo i Poema de Roca. Jednak to co spotkało nas tu, w Andaluzji przerosło moje najśmielsze oczekiwania… i bynajmniej nie za sprawą El Chorro, ale tego co znajduje się w około (!)
Jedna z perełek Andaluzji fot.archiwum A.Taistra
Dzięki pomocy obeznanym w temacie hiszpańskim wspinaczom dotarliśmy w miejsca, które mogliśmy jedynie podziwiać wcześniej na filmikach lub o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. 
"Michał! Widać mnie na zdjęciu?!"  fot.M.Kwiatkowski
Ze względu na barwną historię naszej przeprowadzki postanowiłam dzisiejszą opowieść rozpocząć od momentu kiedy Michał zapakował śpiącą Kasię do Smarta i wywiózł do Barcelony, w celu wysłania jej drogą powietrzną do domu…tak więc kiedy Kwiato zostawił za bramkami Katarzynę, i wymienionym (na nieco większy model) samochodem wracał do Rodellaru, ja starałam się nauczyć na nowo prania, sprzątania i pakowania (coś czego od dawna nie musiałam robić) ;-). 

Tym samym w kolejnych kilkunastu godzinach przesypały się kilogramy proszku do prania, przelały litry wody w celu ogarnianięcia ton szmat. Kilometry przeklarowanej liny, jednej, drugiej i tego okropnego „druta” który służy nam do małpowania uświadomiły mi, że to niezły trening interwałowy ;-)  Gromadzenie i uporządkowanie całego „żelastwa” którym mogłąbym obwiesić połowę Hiszpanii stanowiło siłową część mojego domowego treningu. Po kilku godzinach zorientowałam się, że bagaż  jaki zgromadziliśmy w trakcie naszego pobytu w ES nie ma najmniejszych szans zmieścić się w bagażu powrotnym do PL o wymiarze MAXI. Kiedy Kwiato dotarł do domu „Valle de Rodelar” cały i zdrowy z góry zarządził ogarnięcie całego tego bajzlu do 07:50 dnia kolejnego, co by punktualnie o 08:00 móc opuścić Rode i udać się w dłuższą niż przypuszczaliśmy przejażdżkę na drugi koniec Hiszpani
Andaluzja fot.A.Taistra
W ten oto sposób w przeciągu jednej nocy i jednego dnia stałam się kwalifikowaną ogarniaczką „bajzlu” , i o 07:50 z przygotowaną wodą i dwiema pomarańczami na drogę stałam przed bungalowem czekając na kierownika wycieczki. W nadziei na śniadaniowy przystanek w miłej cafeterii, do samochodu zabrałam jedynie dwa owoce cytrusowe i litr wody, co jak się okazało było naszym jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia! Niestety z samego rańca wszystko było  pozamykane, potem nie było gdzie się zatrzymać. Następnie trzaba było się zatrzymać z powodu lekkiego zamulenia serpentynami  (szybka akcja- heft) ;-) , co automatycznie eliminowało do przyjmowania posiłków przez kolejne kilka godzin. Dalszym argumentem do braku postoju była autovia, z której mój zmotywowany do szybkiego dojechania do celu kierowca, nie chciał zjechać. Narastające zdenerwowanie z powodu braku obiecanej kawy i ciacha stłumił kilkugodzinny sen na siedzeniu pasażera w pozycji dość mało komfortowej, która notabene spowodowała totalne zcierpnięcie kończyn dolnych i brak możliwości wydostania się z samochodu na stacji benzynowej, gdzie miliony kcal uśmiechały się do mnie za wystawy sklepowej) Obezwaładniona na przednim siedzeniu czułam jak ślina spływa mi po ustach. Szybko powstrzymałam atak ślinotoku i obrażając się na całą Hiszpanię za brak porządnej jadłodajni na odcinku Rodellar- Mardyt, postanowiłam wytrzymać do wizyty w najbliższym centrum handlowym w Maladze. I tu zaczyna się prawdziwa historia :-D
"Ajudoooooo!!!" fot.M.Kwiatkowski
Ponieważ wynajęty w Barcelonie samochód musieliśmy tego samego dnia zamienić na inny (bardziej ekonomiczy dla naszego portfela) w mieście Malaga, węc zdecydowaliśmy zakupy żywieniowe odłożyć na potem. Potem okazało się dużo dalsze niż planowane „potem”. Tuż po załatwieniu przedłużającej się akcji papierkowej, po fizycznej zamianie samochodu i przepakowywaniu go przez 15 minut, okazało się na wyjeździe z parkingu, że nasz nowy pojazd ma defekt. Z owym defektem panowie mechanicy próbowali się uporać przez kolejne 30 minut. Jeden grzebał pod maską samochodu, a drugi wybył na zakupy do marketu po olej do silnika… w sumie mogłam go poprosić, aby wszedł na dział „Ciastka”ale jakoś nie przyszło mi to wtedy do głowy!!! 

Kiedy już niby uporali się z usterką, okazało się że musimy przez kolejny miesiąc jeździć z dziwnie mrugającą kontrolką „napój mnie olejem” … na co oczywiście Michał się nie zgodził. Brak wyrażenia zgody podróżowania „klepniętą” furą, przypłaciliśmy kolejnym 40 minutowym pobytem w podziemiach. Ponowne wypakowywanie samochodu, i czekanie na nowy, który musiał podjechać do czyszczenia. Suma sumarum otrzymaliśmy za zwłokę samochód z 6 biegami i pełnym wyposażeniem ;-) Juhu!!! Było warto czekać!

Po niecałej godzinie znaleźliśmy się w totalnie nam obojgu obcym El Chorro. Przyzwyczajeni do fantastycznych widoków i uroków Katalonii byliśmy mocno przerażeni widokiem buczącej elektrowni i obecnych dosłownie wszędzie drutów kolczastych. Jedyny co nas mocno motywowało do pozostania w tym miejscu była perspektywa (podobno) rewelacyjnego wspinania (czego do dnia dzisiejszego jeszcze nie mieliśmy okazji potwierdzić ;-) gdyż póki co jest za ciepło na wspinanie w pełnym słońcu). Kierując się w ciemnościach do sugerowanego nam campingu Finca, marzyliśmy jedynie o ciepłym prysznicu i wygodnym spańsku, aby móc w tempie przyspieszonym zregenerować siły na kolejny dzień wspinania. Ani prysznica, ani komfortowego lokum na Fince nie znaleźliśmy, za to zapoznaliśmy się z klimatem jednego z campingów El Chorro, który idealnie współgrał z elektrownią. Nic dodać, nic ująć chyba już jestem za stara na tego typu hipisowską atmosferę ;-) Siedząc w samochodzie zaparkowanym obok wysypiska starego sprzętu AGD nie bardzo wiedzieliśmy co począć. Postanowiliśmy objeździć  nocny,buczący „wonderland” i znaleźć cokolwiek. Tym samym trafiliśmy do Olive Branch, które przez kolejnych klika dni stanowiło naszą bazę wypadową do pobliskich rejonów.
Olive Branch nocą. fot.A.Taistra
Totalnie wyczerpani zaliczeniem 1000km postanowiliśmy rzucić małą Quechue i zasnąć w spokoju. Niestety impreza odbywająca się na campingu nie pozwalała na relax ;-)
Olive Branch za dnia. fot.M.Kwiatkowski
Już po kilku godzinach z przyciśniętą do głowy poduszką wiedzieliśmy, że raczej długo w Olive Branch nie zostaniemy J pomimo tego, że ludzie się tam dobrze relaxują ;-)

-------------------------------------------------------------------------------------------------------
O tym gdzie wspinaliśmy się przez kolejne kilka dni napiszę już za moment, bo trochę się zagalopowałam z opisywaniem
drogi z -do miejsca w którym planujemy zostać do połowy grudnia.
Pozdrawiam :-)
My w Villanueva del Rosario fot.M.Kwiatkowski



wtorek, 8 listopada 2011

Zmiany

jednodniowa przygoda w Cuevie fot. Soya
Od ok.2 tygodni spore opady deszczu sukcesywnie ograniczały nasze wspinanie. 
Rzeka, będąca w okresie letnim zbawieniem, stała się ostatnimi czasy zgrozą. Blokując dojście pod sektory uniemożliwiała nam wyczyszczenie dróg z ekspresów. Na chwilę obecną rejon nie odzwiercielda wakacyjnej sielanki, po którą przybywają tutaj wspinacze z calego globu. Już mniej atrakcyjny, w dodatku bardzo mroczny.
małe zachmurzenie ;-) fot.A.Taistra
Pomimo panujących warunków,pełni optymizmu czekaliśmy na polepszenie się pogody. Od czasu do czasu pomiędzy jedną, a kolejna burzą słońce przebijało się przez czarne chmury dając trójce naiwniaków  nadzieję na nieco lepsze warunki pogodowe. Z drugiej strony można było się  spodziewać pogodowej klapy, no bo przecież mieliśmy już połowę paźdźiernika. 
Chcąc wykorzystać ostatki pobytu w ES postanowiłam zaciągnać moich kompanów do bardzo charakterystycznego miejsca jakim jest Cueva de los cazaderos. Byłam pewna, że pomimo sporej wilgotności linie biegnące w dużym przewieszeniu,dachu, jak również te bardziej spionizowane ukryte pod okapem cuevy będą wspinalne. Wiele się nie myliłam! :-) Rzeka w tym kanionie nie była jeszcze na tyle wysoka, aby obawiać się katastrofy w postaci utonięcia, tak więc na swobodzie dotarliśmy pod sektor skacząc z kamienia na kamień w korycie rzecznym. 
Slalom między siedzącymi w dziurach gołębiami :-D fot.Soya
Moje przeczucia okazały się być dobre. Cueva faktycznie okazała się być jedynie wilgotna, a teren mokry był obecny wyłącznie na wyjściach z dachu. Drogi do których planowaliśmy się wstawić tak silnie nas zaabsorbowały, że juz po kilku minutach przestaliśmy odczuwać dyskomfort chodzenia po wyściółce ptasich odchodów (dla niepoinformowanych Cueva charakteryzuje się tym, że jest przede wszystkim toaletą Gołebi, w następnej kolejności genialnym miejscem wspinaczkowym). Silnie zmotywowana do uporania się z jedną z 8b/b+ zapomniałam o kupach, odorze, który unosił się w powietrzu (a było tuż po burzy, co jeszcze bardziej pogarszało sprawę :-D ) Weszłam w drogę ciesząc się jak dziecko finezyjnym wspinaniem po klamiochach i dopiero w 3/4 drogi zorientowałam się że coś  uwiera mnie w bucie plus, że śmierdzi jak cholera! Dyndając zautowana pod sufitem rozpiełam velcro, wywaliłam z niego ptasia kupę,pióro i coś co przypominało kozi bobek. I w sumie dobrze że się zatrzymałam na "wypróżnienie" , bo możliwości wspinania dalej nie było. Mokrość...
Wiejące grozą 6a ;-) fot.A.Taistra
Kolejny w kolejce do zakosztowania wspinu w Cuevie był Kwiato. Na rozgrzewkę (przygotowując Kaśce 6a do poprowadzenia) wyrwał kilka kamieni, urwał dwie półeczki skalne, i zestresował Kaśkę tak bardzo, że dziewczyna bała się ruszyć w połogi gruzawik.Zresztą wcale mnie to nie dziwi, bo droga o wycenie łatwej okazała się być pełną wrażeń - górską przygodą...osobiście uciekałam przed spadającym z góry telewizorem, którym Kaśka prawie mnie zabiła ;-) tak czy inaczej po 60?a może 80 minutowej wspinaczce Kaśka w fantastycznym stylu wpięła się do topu i uf... nikt nie zginął. ;-) (Tak czy inaczej szacun Kacha za wytrzymałość!)
Michaś po dobrej rozgrzewce fizycznej(usunął trochę tych ciężkich kamerdolców z gruzawiku) , jak również odpowiednim "przetarciu mentalnym" (patrz asekuracja w tym cholernym 6a Kaśki) bez większego problemu wpiął się do stanu pierwszego wyciągu Amedi (7c) która miałbyć jedynie oswojeniem się z dłuższą jej wersją... Niestety ani Michałowi , ani mi nie udało się juz powalczyć o drogi w Cuevie. Kolejna wizyta w "perfumerii" przeznaczona była na uświadomienie sobie, że ostatnia, miejscówka wspinaczkowa w Rode jest również wyłączona z obiegu. 
W kolejnych dniach bezsensownie poszukując alternatywy wspinowej ,trafialiśmy w dawno zapomniane sektory. Gdzie również nie było kolorowo.
Kwiato + mokrość fot.Soya
Ostatecznie podjęliśmy wspólnie decyzję o przeniesieniu się w miejsce, które od dawna chciałam odwiedzić, jednak nigdy jakoś nie miałam okazji ;-) Dzięki wsparciu moich sponsorów udało się ogarnąć szybką akcję wymiany samochodu i zorganizować kolejny miesiąc wspinania w Hiszpanii.
Zmieniamy rejon i wspinamy się na maxa!!!!! :-D 




ps. Na forum - pięknie dziękuję Katarzynie Buda (Soya) ,  jak również  firmie Salewa i Olimp za wsparcie. Dzięki moim nowym sponsorom mogę w spokoju realizować swoje cele w tym sezonie.
pozdrawiam serdecznie :-)